Dziś z Krzyśkiem trzymamy sztamę, bo to pierwszorzędny wędkarz i zna takie słowa jak: żyłka, łowienie na ciężko i szczytówka. I nie brzydzi się wziąć w rękę, przekrojonej na pół, rosówki. Ma jeszcze jedną zaletę.
Ochrania Monopol Spirytusowy odbierając skacowanym pracownikom limitowane flaszki "Pana Tadeusza".
W ustach snoba zabrzmiałoby to jakoś... Don Tadejro lub Mr Tadeus.
Ów Litwiński idol dziewiętnastowiecznych pensjonarek zajął eksponowane miejsce w naszym bagażniku wystukując jakże przyjazne dla ucha staccato na mazurskich wybojach.
Swoją kompletą ignorancję kałużowego wędkarza nadrabiam energią neofity. Opodal płonie ognisko, do którego co i rusz nurkuje kolejna porcja kiełbasy, która nieprzypadkowo nazywa się "Z kija", a ja szykuję się na nocne łowienie. Na każdą prośbę o pomoc słyszę od kolegów krótkie: "Wal się!"
Ale takie nocne połowy na geograficznym szczycie Mazur mają zdecydowanie więcej uroków. Można złapać rybę! Okolice Łodzi sprzyjają temu jak Macierewicz Kopaczowej.
Zastawiłem sidła na miętusa i węgorza, zmarzłem. Tamci już w świecie równoległym, gdy nagle dobiegają dramatyczne dźwięki znad wody. Sygnalizator brań świeci jak czaszka Oleksego i gra jakoś podobnie do "Spotkań Trzeciego Stopnia". Pędzę jak szympans w zalotach nad brzeg i przewracam się o arbuza, w którego wbiliśmy wszystkie sygnalizatory, a przy którym zebrało się stadko szczurów-wegetarian.
Wracam. Poczekamy do rana... cdn.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz