Po raz kolejny zasiadłem i gapię się bezmyślnie w pustą stronę bloga, którą nie wiem czym mam wypełnić.
Nie wiem ilu z Was próbowało kiedyś napisać coś bardziej lub mniej mądrego z głowy, czyli: z niczego.
I zaręczam, że wcale nie jest tak prosto spłodzić co drugi kolejny dzień odkrywczy wpis, który bawi, edukuje i ma jeszcze błyskotliwy morał. Absolutnie nie uważam, że moje wpisy takie właśnie są; traktuje je wyłącznie jako godzinną porcję rozrywki z samym sobą. Brzmi to trochę dwuznacznie, ale różnych ludzi różne rzeczy bawią. Mnie bawi dzielenie się swoimi przemyśleniami z innymi i jest mi niezwykle miło, że spotyka się to z aprobatą. Nie przykładam się za mocno do interpunkcji i zbytniej logiki kolejności zdań, bo jak zaczynam, to tracę koncepcję pisania. A ja zasiadam i piszę aż skończę. Chyba i tak wypadam ciut lepiej od Piotrka Żyły ksywa: "He he he". Widzicie...
Nawet jeśli wciąż nie wiem o czym chcę dziś pisać, to i tak napisałem. To oczywiście kompletnie nieciekawy kawałek i jutro będę się go wstydził, ale nigdy żaden autor czegokolwiek nie był w stu procentach zadowolony ze swojego "dzieła", bo inaczej musiał mieć nie po kolei we łbie.
Z drugiej strony poprawki są o niebo bardziej upierdliwe od surowego oryginału, ja nie mam czasu na wielogodzinne cyzelowanie każdego zdania. Zresztą po co? Przeglądając internet... wicie, rozumicie.
Nie mam zamiaru w najbliższej przyszłości pisać o polityce, ale chyba nie będę mógł się powstrzymać po ogłoszeniu wyników i nie dokopać pislandii. Ponoć naszym wczorajszym gościom smakowała moja szczawiowa i mogli wreszcie poznać kuchnię mistrza, ale mnie nie było i znam "zachwyty" jedynie z ust trzecich. Znaczy drugich... Znaczy pierwszych... Znaczy jedynych nieomylnych... W chwilowym przypływie wrodzonej dobroduszności... Znaczy żonusi mojej najukochańszej!!! A jeszcze gdyby umiała mówić po italiańsku, który to język uważam za najładniejszy na świecie, to kupa mojego gnijącego tłuszczu rozlałaby się z pewnością po siedzeniu, zamieniając się w pachnącą miodem i toskańskim słońcem, małmazję.
Jeszcze chyba w czasach liceum nabyłem pierwszą książkę do nauki języka włoskiego. Mam ją oczywiście do dzisiaj. Jest grubachna i pierwsze dwieście stron to słówka i zdania, które rodowity Włoch wypowiada sześć razy w życiu. Cholernie trudno wstrzelić się z wyjazdem, by ich akurat użyć. Zniechęciłem się po raz pierwszy. Dwadzieścia lat później, kiedy do głosu doszły multimedia, kupiłem następne. To samo. Na kuta mi, na początku nauki języka wiedzieć, jakie mam przestawić dokumenty zaczynając studia dentystyczne w Pizie? Chcę wiedzieć jak spytać gdzie kupię kilo marychy po dampingowych cenach od Nigeryjczyka!
Chcę wiedzieć jak jest: "w prawo", "w lewo i do przodu"; i "ile kosztuje kilo chleba?" i "dlaczego ten chleb nie jest solony?". "Na którym regale stoi najlepsza Grappa i jak dotrzeć po wypiciu flaszki na plażę w kąpielówkach wypełnionych regionalnymi oliwkami z Coopa?"
Najlepszych na świecie!
Należy koniecznie przeorganizować zasady nauki języków obcych. To konieczne, bo żaden szanujący się Włoch, nie odpowie na nurtujące turystów pytania. Czasem pod Colosseum spotka się jakiegoś sterczącego na segway'u miśka, który umie się dogadać w języku Szekspira. Problem w tym, że to jedyne takie miejsce w Italii...
No to się nagadałem! Aż bolą mnie paluszki. Szczególnie ten jeden, na którym postawiłem sobie stu kilowy telewizor znosząc go po schodach w ostatni czwartek.
Jak to miło, że dzisiejszej nocy śpimy o godzinę dłużej! Śpijcie zatem wolniutko opróżniając odpowiednio wcześnie pęcherz, by nie przyśnił się komuś jakiś męczący sprint do mety na ostatnich kilometrach Tour de France.
Pozdrawiam.
Darek
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz