niedziela, 11 października 2015

Otwieram restaurację

Przyznaję bez bicia, że uwielbiam gotować. Nigdy nie jestem aż tak zmęczony, aby nie zacząć czegoś pichcić nawet po dziewiątej wieczorem. Oczywiście na dzień następny, bo obiadów o tej porze raczej nie jadam. Zaczynam się poważnie zastanawiać nad otwarciem jakiejś garkuchni serwującej dania proste jak kij od szczotki, polskie jak Piłsudski pod Wiedniem... (Nie, tam był chyba jednak jakiś inny...), oparte na diecie opracowanej przez setki lat między Wisłą a Bugiem z lekkimi wtrętami kuchni włoskiej. Ma być dużo, tłusto i ciężkostrawnie. Jeśli ktoś preferuje jedenastonożne żyjątka z przyssawkami i papuzim dziobem popijane wódką z krwią kobry - u mnie się nie naje. Nie będzie sałatek z rukoli i podobnych jej zielenin, które są dla mnie gorzkie, a doszukiwanie się w nich smaku, to jak próba znalezienie tyłu stringów na pokaźnym tyłku. Trzeba mocno rozciągnąć... I wcale nie ma pewności, że wyłoni nam się jakiś fascynujący widok, że o smaku nie wspomnę. Nie planuję żywienia zamulonych wegan rozpaczających nad losem rozkrawanych jabłek i cholesterolem zmarłego właśnie dziewięćdziesięciolatka, pasącego własne trzewia schabowym z kapustą od pierwszej światowej. Nie zapraszam do siebie Kaczora, bo nie wiem co je dziki drób, ale czego by nie jadł, rozmoczonego chleba u mnie nie będzie takoż. Ostatecznie mogę wydzielić salonkę dla naszych Vipów z podsłuchem w każdym pomidorze, bo wiadomo, że tego to oni nie jedzą. A nawet gdyby... głos wewnętrzny powie nam o wiele więcej od nachlanej nawet gęby.
Ceny muszę zrobić paskarskie. Jeśli jest tanio, żaden szanujący się nowobogacki burak nie wejdzie nawet na najlepszy w świecie kapuśniak czy krupnik.
Wyhodowany na podsieradzkiej wsi milioner, pędzony od kołyski otrębami z serwatką, z pewnością marzy o chamskiej grochówce na wędzonym boczku. Niestety, rozkochana w jego kasie żona, zatrudniła greckiego kucharza, który umie jedynie dolać wina do muli, zagotować i przykryć je pomarańczą. A on chce właśnie pyrów w mundurkach, zimnych nóżek i pół litra Siwuchy. Tylko talerze mają być pozłacane.
Przewiduję gigantyczne zyski, ale... żeby nie było...
Moje dania, mimo plebejskiego rodowodu, będą biły na głowę jakością i smakiem podobne twory w okolicy.
Bo ja...
Nie będę tego wszystkiego robił dla przyziemnego zysku. Liczy się idea i pasja. Jak zaznaczyłem na wstępie...
Gotuję, bo lubię. I może dlatego cofa mi się na widok kulinarnych programów z gatunku: Top Chef, w którym spoceni młodzieńcy, płacząc nad swoim losem, gotują na czas zupę z ptasich gniazd na koguciej głowie.
Znalazłem także odpowiednią nazwę dla mojej restauracji...
"Ostatnia Wieczerza"
Może i ostatnia, ale zaręczam, że warto!


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz