niedziela, 30 marca 2014

Dziś będzie naturalistycznie i ludzi o słabych nerwach uprasza się o nieczytanie.


Niezwykła kariera bazarów wokół podłódzkiego Tuszyna, miała swój minimalistyczny początek na małej strzelnicy naprzeciwko Tuszynka. Zbierała się tam grupa entuzjastów wolnego handlu próbująca sprzedać swoje wyroby. Jakoż, że z czasem handel ów zaczął przybierać monstrualne rozmiary - konieczność zbudowania kolejnych boksów stała się oczywista. Żywot strzelnicy naturalnie zamierał. Budowano nowe wiaty, oddalone może o kilometr od rzeczonej strzelnicy i nie trzeba było już wykładać swoich produktów na masce samochodu, a towarów nie zalewał deszcz... Postęp.
Owa strzelnica zapisała się w mojej pamięci z powodu pewnej pani, która sprzątała po naszym handlu. Jak łatwo się domyślić, byłem jednym z nich. Kobieta niemłoda i prosta jak kij od szczotki, cierpiała na syndrom Tourette'a. Dla nieświadomych owej dolegliwości wyjaśniam, że charakteryzuje się on występowaniem licznych tików ruchowych i werbalnych uprzykrzających życie osobom postronnym. W jej przypadku były to przekleństwa na niezidentyfikowanego Marka. Stojąc za nią w kolejce po chleb, nieświadomy jej dolegliwości osobnik, narażony był na atak serca. Wyglądało to, mniej więcej tak:
- Jadzia, daj mi chleb. Marek! I kilo soli. Gdzie ty, kurwa łazisz? Ty chuju posrany! I masło. Zaraz ci jebnę! Może jeszcze... Marek!!! ...ogórki. Zapierdalaj do domu!
Po co to piszę?
Otóż wczoraj zaplanowałem na kolację grilla. Takiego oszukanego, z mikrofali. Niestety, przesadziłem chyba z ilością i o 2,30 w nocy musiałem udać się na tron. Jak to zwykle bywa, wszystkie awarie zdarzają się u mnie w domu w weekend. Dziś popsuła się spłuczka. Zaspany i w samych gaciach, próbowałem ją naprawić. Połowiczny sukces. Po godzinie wróciłem do łóżka z syndromem Tourett'a i brakiem ochoty na sen. Po półgodzinnym liczeniu baranów, czując objęcia Morfeusza, nagle odezwała się druga połowa mojego łóżka i usłyszałem dramatyczne:
- "Ratunku!!!"
Oho! Żona konfabuluje w trzecim stadium snu. A zaraz potem:
- Hej!
Kurde, zrobiło się ciekawie, no to słucham dalej. Domyśliłem się, że oto małżonka zaginęła gdzieś za granicą, bo zaraz:
- Who are you?
- Postman. - zaryzykowałem ze śmiechem.
- Kim ty jesteś? - Ciągnęła temat po polsku.
- Listonosz, kurwa!
I znów sen poszedł się jebać.
Na szczęście, wpadając w czwarte stadium, przestała gadać, ale mnie błogi stan objęć syna Hypnosa uleciał w cholerę. Minęło kolejne pół godziny walki z zasypianiem. I kiedy już... tuż, tuż...
Środkiem ulicy, przy której mieszkam, przewaliła się grupa kibiców ŁKS. Znaczy kiboli. To "ludzie" posiadający o wiele mniej narządów od zwykłego człowieka. Mają nogi, aby iść, a przeponę i migdałki, aby się drzeć. Ale tylko wówczas, kiedy w pustej przestrzeni między uszami a czołem, mrugnie na sekundę ich ukochany napis. Szkolone głosy wydają wtedy radosne: -  ŁKS! - I idą dalej. Jakieś osiem metrów.
Potrzeba łatwiejszego dostępu do broni palnej w Polsce jest oczywista.
Blady świt zawitał nad miastem, kiedy to uświadomiłem sobie dlaczego pani z Tuszyna wiecznie opieprzała jakiegoś Mareczka. Myślę, że on właśnie zafundował nam czas letni i pora wstawać. K..., Ch... P... i co tam tylko chcecie.
Dobranoc
  
 



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz