niedziela, 10 maja 2015

Dracula

Problem ze mną jest taki, że mój wieczór zaczyna się cholernie późno. Często po dwudziestej drugiej, czyli w czasie, w którym grzeczne dzieci zwykle już śpią wykrzykując czasem jakieś dramatyczne: RATUNKU!
A mnie wtedy nosi (nie żadne krzyki!), po prostu o tej porze najlepiej mi się funkcjonuje. Dzień jest zaliczony, troski znikają, jest cisza i ciemno. Jestem z gatunku osób, które koncentrują się jedynie w ciszy, a każdy hałas mnie rozprasza. Dlatego nie dziwcie się, że czasem utyskuję na szczekające psy i wydzierające się koty, bo, o ile  lubię zwierzęta, o tyle ich jazgot mnie wkurza i nic z tym już nie zrobię.
No i właśnie minęła dwudziesta trzecia, zbliża się godzina duchów, budzą się wilkołaki, a za godzinę hrabia Dracula odsunie wieko trumny i, zmieniając się w netoperka, wyfrunie na poszukiwanie dziewic. Mam niezachwiane przekonanie, że żadnej z czytających mnie kobiet atak Rumuna jednak nie grozi i mogą sobie pozwolić na uchylenie okna w ten cieplutki, majowy, wieczór.
Kiedy pierwszy raz w życiu przekroczyłem kolejową granicę z ówczesną Czechosłowacją, a był to blady świt, na pierwszej stacji dosiadł się do nas Czech z gazetą. Na drugiej dołączyła Czeszka i zaczęliśmy się wspólnie nudzić. Ja podróżowałem z kolegą. Monotonne stukanie kół jakoś nikogo nie usypiało, Czech sobie czytał, Czeszka gapiła się bezmyślnie w okno, pociąg mijał lasy, czarne chmury, jechał  szybko, było z góry...
I nagle, ni z tego, ni z owego, ów Czech zagadał do Czeszki po Czesku, a my z kolegą rąbnęliśmy głośnym śmiechem. Do dziś mi wstyd, ale to taki zabawny języczek. Nie mam pojęcia co powiedział, nie wiem także jaka była odpowiedź, pamiętam jedynie moją reakcję na pierwszy, żywy kontakt z językiem Haszka. Dalej było już tylko weselej.
Na przepięknym i nowym dworcu w Pradze, całym w czerwonych kafelkach, najpierw odwiedziliśmy kibelek. Faceci to wiedzą, a kobitkom wytłumaczę...
Ściana płaczu po prawej, z lewa kilka kabin, ja dalej od wejścia, kolega bliżej. Co tu ściemniać... stoimy i lejemy na czerwone kafelki.
I wchodzi on...
Podchodzi do Grześka (pozdrawiam Cię... gdziekolwiek teraz jesteś!), wręcz opiera się o jego ramię i mówi tak: Psi, psi, psi, psi...
Moje zawory natychmiast się zwarły. Grzesiek wytrzymał. Skończył poranny obowiązek, zasunął rozporek i czeski gej dostał takiego liścia, że otworzył sobą wejściowe drzwi, przez który wyszliśmy zataczając się ze śmiechu.
Każdy z nas kupił sobie w Pradze gitarę i po tygodniu zwiedzania wróciliśmy do kraju. Gitary kosztowały po 700 koron, wymiany mieliśmy po 1300, a mimo to jakiś zidiociały polski celnik zabrał nam je na granicy tłumacząc: ja nawet organka (?) nie przepuszczę! Dostaliśmy jakieś kwity i obowiązek powrotu na granicę celem opłacenia cła w wysokości 300 koron od gitary.
Zdecydowanie wolałem podróż w tamtą stronę! Kolejna doba w pociągu do granicy i z powrotem zbrzydziła mi do dziś zakupy u Pepiczków. Gitarę skradziono mi zresztą później w wojsku. Zostały wspomnienia.
Chyba jednak miałem pisać o prażokach czy też prażuchach...
To zależy od regionu. Ja jestem z prażok, żona z prażuchów, ale ona pochodzi z innej wsi. Ważny jest smak.
Jadłem je także ze zsiadłym mlekiem, ale ostatnio coś za słabo trawię laktozę i spotkanie z mlekiem kończy się między czerwonymi kafelkami.
Uwielbiam każdą formę kapuśniaku z kiszonej kapusty, ale do tych... tam... prażuchów, bardziej mi podchodzi kapuśniak na słodko. W końcu każdy może sobie spróbować obu wersji i wybrać najsmaczniejszą dla siebie.
I wcale nie potrzeba jeździć do czeskiej Pragi lutując w kiblu czeskiego geja. Czerwone kafelki też tej potrawie są całkiem obojętne.
Podobieństwo jest tylko takie, że i język czeski i potrawa, wzbudzają ten sam szczery uśmiech na naszych twarzach.
No i minęła północ... Na wszelki wypadek pozamykajcie okna.
Ja, na wszelki wypadek, kupiłem sobie dziś w Tesco litrową puszkę czeskiego piwa o nazwie: Żatecki Gus, ale nie będę sączył litra browara o północy, bo nie chcę snów o dworcowej glazurze.








Brak komentarzy:

Prześlij komentarz