czwartek, 14 maja 2015

Oszustem też trzeba umieć być!

Opowiem dziś pewną historię. Część pewnie ją zna, ale jest tak ciekawa, że wypada ją przypomnieć.
W latach dwudziestych ubiegłego wieku zaczynał tworzyć młody malarz. Nikt nie piał z zachwytu nad jego twórczością. Uważano, że jest sztampowy i średnio zdolny, że niewiele ma do przekazania. To dołujące dla artysty, bo nic tak skutecznie nie rani ego jak kiepskie opinie o swoim talencie. Ale jak tu udowodnić, że nie jest się wielbłądem?
Czasem można... w najdziwaczniejszy nawet sposób.
Wymyślił sobie, że namaluje obraz!
Wiem, że to zabawne, ale nie miał to być zwykły oraz, a taki, który miał udowodnić jego zdolności.
Próbował cztery lata, eksperymentował, uczył się i namalował... Sęk w tym, że nie mógł podpisać się pod nim swoim nazwiskiem albowiem namalował zaginiony obraz Jana Vermeera. Ten siedemnastowieczny twórca scenek rodzajowych, był i jest, całkowicie słusznie, uważany za geniusza. Salvador Dali był jego
zagorzałym fanem, ja jestem nim w dalszym ciągu. Dalego także.
Ówczesna Holandia była krajem protestanckim i nie było zapotrzebowania na obrazy o tematyce religijnej, Vermeer stworzył jedynie dwa na początku swojej artystycznej drogi. Jakoś się tak stało, że nasze wiadomości o życiu Vermeera po tym okresie na pewien czas się urywają, później malował już tylko obrazy świeckie. I ów, także holenderski malarz, całkiem mądrze wymyślił, że przecież jego przodek wcale nie musiał namalować tylko dwóch religijnych obrazów. I domalował trzeci...
Uczniowie w Emaus.
A czemu by nie?
I zaczęła się jazda! Świat sztuki oszalał na widok nieznanego płótna. Najwięksi eksperci podpisali się pod jego autentycznością, a autor zapewne robił w gacie ze śmiechu. Obraz poszedł za miliony guldenów, a malarz do pracowni malować kolejne "Vermeery".
I pewnie do dziś sprawa by się nie wydała gdyby nie jego patriotyzm i pewien niemiecki as myślistwa powietrznego z pierwszej wojny światowej, niejaki: Hermann Wilhelm Göring. 
Pazerna bladź i złodziej z najwyższej półki, któremu spodobał się "Chrystus i jawnogrzesznica" pędzla prawie Vermeera.
Jako że Han van Meegeren, bo o nim tu mowa, rozwinął firmę odnajdywania coraz to nowych płócien mistrza i  trafiła mu się okazja oszukania hitlerowca, sprzedał mu obraz,  który po wojnie znaleziono i oskarżono Meegerena o kolaborację.
I sprawa się rypła. Miał do wyboru: przyznać się do wszystkiego albo iść na wiele lat do pierdla.
Wybrał pierwsze i zrobiła jeszcze większa afera niż z "Uczniami..."
Największe autorytety narobiły w spodnie i nikt nie chciał mu wierzyć. Co było robić? W więzieniu namalował jeszcze jednego Vermeera i dostał rok odsiadki. Nie przeżył nawet dwóch miesięcy wyroku, ale zostawił po sobie spuściznę, o której chyba nawet nie marzył. Jego inne obrazy wskoczyły z ostatnich stron katalogów na pierwsze, ceny dramatycznie wzrosły, a jego Vermeery dziwaczną ironią losu, zostały niemal tak samo cenne.
Pokaże Wam...



 A teraz właściwy Vermeer



W tym wszystkim najzabawniejsze jest to, że Jezus na każdym obrazie wygląda tak samo jakby autor, w oczywisty sposób, drwił sobie z oglądających i od początku chciał się do wszystkiego podświadomie przyznać.
Fajnie byłoby wyciągnąć z tego jakąś naukę...
Nigdy nie będzie w naszym kraju nikogo, kto byłby na tyle mądry, aby zakpić sobie ze wszystkich. Owszem, są jakieś popierdółki, które aspirują do bycia oryginałem, ale nie są nawet cieniem prawdziwych oszustów. Zresztą, czy ja wiem, czy można nazwać Meegerena oszustem? Myślę, że Vermeer uśmiałby się setnie i zaprosił Meegerena do swojej oberży na najlepsze wino i sztacha maryśki.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz