No, nie można!
Rankiem poszliśmy na zwiady do York. Stare centrum otaczają doskonale zachowane mury z kilkoma bramami,
których zadaniem jest zatamować uliczny ruch, nie sądzę bowiem aby w szesnastym wieku przejmowano się tworzeniem dwupasmówek. Czasem, może, jakaś zakuta w blachy pała zderzyła się z inną zakutą pałą pod blankami i któryś z nich walnął któregoś w dziób blaszaną rękawicą, od której to ów zwalił się z konia wyzywając, w locie pionowym, drugiego na ubitą ziemię. Dziś ruch sterowny jest przez światła i każdy rycerz w swoim blaszanym bolidzie grzecznie oczekuje na swoją kolej. Nie nosimy na rękach kilkukilogramowych rękawic, a zza zamkniętych szyb nie można w nikogo skutecznie ucelować. Jedynie Mercedes umieszcza jeszcze celowniki na masce, ale jest to raczej relikt i działa jedynie na wprost. Dobra, bo zaczynam pierdzielić, a miałem o najładniejszym mieście, w którym byłem na Wyspach, i gdzie ma szczęście mieszkać Łukasz. Chłopak lubi to co robi i nie boi się pracy. Mam jego fotkę w laboratorium. Nie boi się, co?
No dobra. Wracam do meritum.
Na te okalające miasto mury wleźliśmy najpierw. Po prawo jezdnia, po lewo bloki, nic tylko cytować Szekspira.
"Ptaszek to, czy skowronek się zrywa? Co śpiewa wiosną?"
To skowronek nie ptaszek? Nigdy nie rozumiałem...
No nie zacznę!
Leziemy więc po murach Yorku, leziemy i leziemy, aż doleźliśmy do czarującego hotelu z wypielęgnowaną trawką, parasolkami chroniącymi zblazowanych milionerów po partyjce golfa i srającym pieskiem w samym środku idylli.
Ciekawe czy usługa oczyszczania butów z psich kup jest wliczona w cenę pokoju?
Leziemy dalej i na horyzoncie pojawia się typowo angielski domek z widokiem...
... na mur. To chyba w takim domku mieszkała pani Bukiet z "Co Ludzie Powiedzą?", będąca autorką najśmieszniejszego tekstu w serialowym maratonie, który funduje nam telewizornia.
Wybrała się kiedyś z mężem dokądś w rejs, ale spóźnili się na statek i zaczęli go gonić. W chwili zwątpienia dodzwoniła się do kapitana statku, który jej powiedział, żeby dotarła do czegoś tam, co leży za morzem. A ona powiedziała tak:
- Młody człowieku! Wprawdzie moja pozycja w lokalnej społeczności jest wysoka, ale nie pozwala mi jeszcze spacerować po falach!
No nie opowiem o tym Yorku! Skupiam się...
Jak sami widzicie, początek wakacji zaczął się na wesoło, łaził za nami kieszonkowiec, ale go zlokalizowałem, a on się domyślił i odszedł, bo byliśmy akurat na moście i mógłbym go nauczyć pływać. Byliśmy na ślicznej uliczce o nazwie Rzeźnicza albo Mała Jatka, bo nie wiem jak inaczej przetłumaczyć Little Shambles,
a żonusia kupiła sobie lokalny smakołyk, który wcale nie był smaczny. To jakaś kiełbaska zasmażana w bułce. Złapałem kęsa i potwierdzam, że to lokalna lipa o nazwie "Pie", a później krótkie spodnie u jakiejś tam Madamme Doroty... coś tam... Ostatnia fotka to niezwykle ciekawe miejsce. W podwórku za bramą, za mną, stoi budynek jakiegoś pradawnego cechu, w którym obecnie jest superowa knajpa dla milionerów, a po mojej prawej stronie sklep z herbatami, który prowadzi totalnie sflaczały Angol obsługujący dwóch klientów na godzinę, i przed którym sterczałem jak ów słupek, o który się właśnie opieram, dobre pół godziny, bo Gosiunia chciała kupić angielską herbatkę, która ma tyle wspólnego z Anglią, co ja z Paragwajem.
O Yorku jeszcze opowiem. Byłoby szkoda tego nie zrobić, wart jest bowiem dłuższego tekstu. Szczególnie wspaniała katedra, średniowieczne centrum i polski sklep, w którym czujesz się jak w "Żabce" na Żeromskiego. Tylko dlaczego prowadzi go Arab?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz