niedziela, 20 września 2015

Kulinarny atlas terroryzmu

Wszedłem dziś na chwilę do Biedronki i myślałem, że się przewrócę. Między regałami szło małżeństwo Arabów! On trzymał koszyk, a ona wkładała do niego banany. Mało tego, rozmawiali po arabsku, a koszyk skrywał jakieś mięso i kilka innych rzeczy załadowanych wcześniej. Byli niscy i szczuplutcy, ubrani prawie po europejsku, bo on miał ciemne spodnie i sweter, a ona sukienkę ciemną takoż. Było coś między Dhuhremi i Asrem, ale stali blisko sałaty, spodziewałem się zatem, ze nagle klękną z twarzą we stronę Mekki tarasując ruch, po czym on zdejmie sweter i okaże się być owinięty dynamitem terrorystą, który przepełzł przez cały, południowy i cywilizowany świat, aby rozpieprzyć mi Biedronkę, i mnie przy okazji, w celu postawienia na jej miejscu meczetu.
Z tymi biedronkami to też trzy światy...
Załóżmy, że taką sosnę zaatakuje mszyca... Głupie i bezmyślne drzewo powinno dać się zeżreć mikroskopijnej bladzi i zwiędnąć w spokoju. A tu, masz ci los... ani myśli! Zaczyna ono wydzielać olejki eteryczne zwabiające krwiożercze biedronki, dla których mszyce to przysmak.
Mając w  uszach ową przypowieść, poczułem się niczym zwabiona olejkami eterycznymi Biedronki: biedronka, bo pozornym celem... był zakup dezodorantu o zapachu: wanilia w gównie, po 3,89 w promocji do wyczerpania zapasów. A tu okazało się, że mam uratować setki istnień jak jakiś X-Men, normalnie. Krew szwoleżerów zagrała, wyrosły mi skrzydła husarii spod Wiednia, owinąłem się wilczą skórą i ścisnąłem w garści miecz...
Wszystko na darmo i jeszcze musiałem zapłacić za dezodorant, bo Arab miał pod swetrem tylko koszulę i wystające żebra, co dojrzałem przyglądając mu się uważnie przy kasie. Płacił złotówkami. Dirham nie zobaczyłem, bo przezornie zlustrowałem mu także portfel, czy aby nie chowa w nim rozsądnej porcji wąglika.
Dumny ze zbawienia świata i portugalskich biznesmenów, wyszedłem na zewnątrz sklepu dokładnie w momencie, w którym podjechał ogromny, czarny mercedes, z gatunku - SUV-ów z pięcioma Wietnamczykami w środku.
No, cholera?
Znowu?
Jeszcze adrenalina rozpycha mi żyły, wilcza skóra grzeje plecy, a tu kolejni zamachowcy wpadli zgwałcić jedenaście emerytek i łysego kasjera!?
Ale pomyślałem sobie...
Niech i ci mają przyjemność, a ja wymorduję ich po wyjściu.
Po godzinach oczekiwania w krzakach z nożem do krojenia bułek, który zawsze wożę w aucie, przedstawiciele żółtej rasy, wietnamska mafia, wypchnęła biedronkowy wózek z toną ryżu i hektolitrem oleju.
To skubańce!
Mordują nas po cichu, systematycznie, wokiem i sajgonkami, psiną w osiemnastu smakach i szczurzyną z bambusem.

I teraz nie wiem...

Sfora z południowo-wschodniej Azji zawładnęła już naszym lanczem trzymając, wyraźnie, sztabę z portugalskim sklepikarzem; uwielbiam shoarmę, arabskie sosy i chlebek pita. Cała Italia to pasmo smakołyków! Węgierska zupa-gulasz to poezja, że o Tokaju nie wspomnę...
I co tu teraz zrobić?
Zostaje nam przyjąć francuskich emigrantów, bo ci, ze swoim śmierdzącym serem, żabami w winniczkowym sosie i dżemem z kawą na śniadanie, jako pierwsi nadają się do utylizacji.
Wprawdzie czeskie knedliczki także bywają nieciekawe, ale Polak z Czechem to dwa bratanki. Chyba, że coś pomyliłem...





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz