wtorek, 22 września 2015

Trza się odchamić...

Nigdy nie byłem fanem nadmorskich kurortów w stylu Sopotu czy Międzyzdrojów. Są to raczej miejsca dla niedopieszczonych szpanerów z kompleksem Edypa, którzy przyjeżdżają wyłącznie po to, aby pochwalić się swoją nową beemą i dresem z trzema paskami na rękawach. Nieodłączny złoty łańcuch wraz z dokompletowanym finglem na fakersie, dopełnia szczytu zburaczenia.
Zdecydowanie nie moja liga, a poza tym nudzę się nad morzem jak diabeł na pokucie i po trzech dniach bym prysnął na pobliskie Mazury, gdzie można chociaż wejść do lasu na grzybki i zdeptać zaskrońca. W co można wdepnąć na sopockiej plaży chyba nie muszę mówić...
Zdecydowanie czuję potrzebę większego ruchu niż wbicie parawanu w piaskownicę i uwalenie się na kocu.
Zdecydowanie preferuję góry.
Pamiętam mój pierwszy wyjazd w Bieszczady anno domini '77, który zorganizował nauczyciel fizyki z mojego liceum. Gość całkowicie zakręcony na punkcie wręcz sportowego drałowania po górach, z dobytkiem na plecach, przez całe wakacje. Wędrowne obozy, każdy jesienny i wiosenny rajd, nawet biegi na orientację, zaliczaliśmy niemal hurtowo, przez cały rok. To wówczas zakochałem się w górach. Bieszczady w latach siedemdziesiątych były dziczą, a ich mapy pokazywały drogę z precyzją rzutu młotem. Dwukrotnie zdarzyło się nam, idąc wydrukowaną drogą, wyjść dwadzieścia kilometrów od miejsca, do którego zmierzaliśmy. Piękne czasy! Spróbowalibyście lokalnego piwa z dębowej beczki w Wetlinie...
Na szlakach zero turystów, a nad głowami przelatujące orły. Będąc tam dziesięć lat później zastałem asfalt sterty śmieci.
Dziś chyba bałbym się tam pojechać, chociaż...
Z wiekiem człek robi się coraz bardziej leniwy, a góry jakieś wyższe. Potrzeba wygody nie zachęca do spania w namiotach i oblucji w lodowatym strumieniu.
Któregoś lata stojąc na korytarzu w pociągu, na jednej nodze, oparty o plecak oparty o drzwi kibla, przypatrywałem się pewnemu śpiącemu facetowi. Nie żeby był jakiś nadmiernie przystojny, po prostu nic go nie było w stanie obudzić. Wreszcie, gdzieś w okolicy Krakowa, otworzył oczy i spytał:
- Kiedy będziemy w Pile?
- To pociąg do Zakopanego!
- Nie szkodzi.
I po diabła to wszystko dziś piszę?
Ano dlatego, że spadamy w najbliższy piątek do kolejnego kurortu, tym razem w górach, czyli Zakopca. Nie przewiduję wylewania potu, plecak zastąpi mi bagażnik, a młodzieżowe schronisko - dobry hotel. Ponoć góry najpiękniejsze są we wrześniu. Trzeba to sprawdzić, bo miesiąc się za chwilę skończy. Na dodatek to sponsorowana impreza, a nam zostaje tylko na nią dojechać.
Mam fatalne zdanie o dżipiesach, bo już nieraz wyprowadziły mnie na manowce, ale do Krakowa grzeję przecież autostradą, a "Zakopianka" jest reliktem, z którego nie sposób zboczyć. Chyba, że do Poronina, do naszego wodza.


Nie ma to jak kręte ścieżki Tatr...




 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz