Na ulicy, przy której mieszkam, utworzył się dziś rano długi korek. To nieczęsta przeszkoda przed ósmą rano, ale się zdarza.
Siedzę sobie grzecznie w autku wąchając spaliny ekologicznego autobusu przede mną, a tu nagle wyprzedza mnie, i kilkadziesiąt innych samochodów, jakiś skończony dureń, gnający pod prąd bolidem marki siecento. Czarnym i poobijanym niczym kibic Legii po wizycie gdziekolwiek.
Skręcił do pobliskiej Biedronki. Ja dwie minuty za nim. Zaoszczędził czasu!!!
Krótko później okazało się, że kierowcą tej kupy gówna jest gość około trzydziestki z czymś na kształt irokeza na głowie, wzroście Kaczyńskiego i zwisającym do kolan kałdunem, próbującym go zamaskować t-shirtem koloru pomarańczowego, a zwisającym jeszcze niżej.
Stanął za mną w kolejce do kasy dzierżąc w koszyku dwa litry upitej coli i dziesięć kilo cukru. Akurat tyle, ile mieści się w przepastnych trzewiach bagażnika jego pokiereszowanego pierdzipęda.
Brzydzą mnie tacy ludzie.
Ograniczyli swój świat do zżerania pustych kalorii, czego widoczną konsekwencją bywa chociażby bycie nieokrzesanym chamem drogowym.
Nie dostał ode mnie kopa w dupę, bo i tak niczego by nie poczuł. Moja noga wpadłaby jedynie w niekontrolowane wibracje. Wybaczcie to, co teraz napiszę, ale nie umiem znaleźć wytłumaczenia dla osób, którym jedzenie przesłania wszystkie aspekty życia.
Wszelkie rodzaje skrajności uważam za dewiacje, a brak nad nimi jakiejkolwiek kontroli jest oznaką skrajnej słabości charakteru.
Będąc kilka lat temu w Danii natknąłem się, pierwszy raz w życiu, na dziewczynę chorą na anoreksję. Szła za mną, chyba po Lidlu, nie pamiętam. W markecie wyraźnie oszczędzali prąd i panował w nim erotyczny półmrok. W połączeniu ze zmrożonym szampanem i grubym dywanem otaczającym rozgrzany kominek, byłby zapewne przyczynkiem do niejednej rodzinnej historii z gatunku błyszczącej szpady, bo płaszcz nie byłby konieczny... Ale w owym Lidlu wystraszył mnie nie na żarty.
Wyobraźcie sobie młodą osobę w kusej mini, której grubość ud jest jak papieros z gatunku slim, kolana to jakieś bańki, z których, w górę i w dół, rozciąga się szpagat robiący za ścięgna, a obciągnięta skórą twarz w żadnym wypadku nie przypomina rozanieloną fizjonomię pani profesor Pawłowicz.
Chciałem się wziąść i załamać, ale, zamiast tego, pognałem do kasy i, co prędzej, do domu.
Człowiek jest szalenie niedoskonałym tworem. Ilość wad przewyższa ilość zalet.
Podobnie jak kupiona przez nas szafka w Ikei, z przeceny, która, po złożeniu ma w zasadzie wygląd szafki, ale to twór rzeczywistości równoległej i musiałem napisać wpis na bloga, żeby jej nie rozpieprzyć czymś ciężkim.
I pomogło!
Chwilowo!
Zatem...
Albo za pół godziny zacznę pisać kolejny wpis, albo mój organizm zmieni się we fruwającą destrukcję!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz