13 grudnia 1981, poranek...
Dzień wcześniej umówiłem się z kolegą, że nazajutrz pojedziemy na giełdę samochodową.
Jakoś w okolicy siódmej rano spotkaliśmy się na postoju taxi przed hotelem "Światowid" w Łodzi. Było raczej pogodnie i chyba nie było mrozu. Grzeczny taryfiarz z uśmiechem przyjął zamówienie na rogatki miasta i ruszył. Był w pracy całą noc i ostatni kurs bardzo mu się spodobał, bo niemal ocierał się o jego dom.
Początek lat osiemdziesiątych to polskie Eldorado dla zajeżdżonych w Reichu Golfów, rozklekotanych Mercedesów i przerdzewiałych Fordów. Kolega, który ciut wcześniej pochował ojca i dostał jakieś odszkodowanie, kasę ma, ale nie umie nic wybrać. Wracamy.
Na ulicach panuje podejrzana cisza, ale jest przecież grudniowy poranek, niedziela...
Bez najmniejszych oznak czegokolwiek wracamy do centrum Łodzi celem odwiedzenia kolegi, któremu nie chciało się wstać i pojechać z nami.
Drzwi otwiera jego ojciec i mówi:
- Mamy stan wojenny! Nie ma telewizji, wyłączyli wszystkim telefony, a po ulicach jeżdżą czołgi! Raz na godzinę puszczają tylko wystąpienie Jaruzelskiego.
- A co to jest stan wojenny? - głupio pytam.
- Wojna!
- Z kim?
- Chyba domowa...?
Nie wierzę. To takie surrealistyczne... Nic do mnie nie dociera... Mam wrażenie, że ojciec kolegi sfiksował.
Tylko u kolegi w domu był wówczas telefon. Podnoszę słuchawkę - cisza... Po chwili jednak rozlega się głos:
- Wszystkie rozmowy są kontrolowane... Wszystkie rozmowy są kontrolowane...
Co oni pieprzą? Jak można kontrolować rozmowy w sytuacji, w której nie można się nigdzie dodzwonic?
Wychodzę na ulicę w momencie, w którym jakiś gość rozkleja na murach obwieszczenia o stanie wojennym.
- Panie! Daj pan takie jedno zanim przykleisz! - mówię do faceta.
Dał mi.
Idę na Pietrynę.
Przecznicę wcześniej słyszę dziwaczny hałas więc przyśpieszam kroku. Skrzyżowanie Struga i Piotrkowskiej zawalone jest ludźmi. Ponad ich głowami widzę przejeżdżające... czołgi? Jakiś absurd!
Dolatuję biegiem do Piotrkowskiej. Główną ulicą Łodzi jedzie chyba trzydzieści transporterów opancerzonych. Chyba takich... Nie pamiętam dokładnie.
Jadą w prawo, w kordonie milicji. Zasuwam w tym samym kierunku, za nimi. Po chwili kawalkada staje. W wieżyczkach pojawiają się hełmy, a pod nimi żołnierze z karabinami. Niezliczony tłum wstrzymuje oddech.
Zastrzelą nas! Ja pierdolę! To naprawdę jest wojna!
Zapada śmiertelna cisza. Wszystko trwa może pięć minut, lustrujemy się wzrokiem,. Prowadzący samochód w końcu rusza. Transportery także, jeden po drugim, na pełnym gazie. Horror!
Owe pojazdy miały bowiem taką oto umiejętność...
Zanim ruszyły, każdy z nich najpierw unosił się na dwóch ostatnich kołach, skrytych pod gąsienicą, później, z ogromnym hukiem opadał na asfalt, i dopiero odjeżdżał. To robiło wrażenie! Pewnie dlatego właśnie tak postąpili.
Daję dziś głowę, że nie było wówczas ani jednej kobiety, która by się nie rozpłakała...
Manewr zastraszania sprawdził się na medal; sam mało nie posrałem się ze strachu.
Miałem wtedy dwadzieścia lat i cholernie bałem się umrzeć w obronie jakiejkolwiek idei. Obojętnie, czy była to idea "za", czy "przeciw"...
A Jarek sobie spał w objęciach braciszka. Pewnie dlatego nie wie do dziś jaką traumą było owe przeżycie.
Zachęcam wszystkich tych, którzy jeszcze żyją, do publikowania swoich wspomnień z 13 grudnia 1981 roku, bo mam wielką ochotę napisać o tym książkę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz