piątek, 9 grudnia 2016

Precz z Piotrowiczem!

Mam dziś mały problem o czym napisać. Przedwczoraj, jak nigdy, zawziąłem się w sobie i wytrzymałem całe Fakty w TVN.
Pisałem to po wielokroć...
Mój organizm nie umie znieść dwudziestu kilku minut wiadomości w żadnej telewizji, przede wszystkim dlatego, że z nich każda zaczyna od nękania fizjonomiami pisowskich trolli, których moje chabrowe oczęta  znieść nie potrafią.
Wszystkim im najserdeczniej życzę złośliwego raka trzustki.
Mój masochizm, jakby już było mu mało, na dokładkę, postanowił wytrzymać także Fakty Po Faktach. Chwilę wcześniej wpadłem na moment do kuchni, schowałem wszystkie ostre oraz tępe  przedmioty i zapomniałem gdzie to zrobiłem. Rozbroiłem ostatnie dwa granaty z Powstania wysypując ich zawartość do kibla, spuściłem wodę, odkorkowałem butelkę Porto, walnąłem połowę z gwinta, nałożyłem kaftan bezpieczeństwa i wróciłem na fotel.
Bezcelowo...
Na samym początku pokazali bowiem czarodziejski uśmiech Piotrowicza...
Wróciłem więc pędem do klopa próbując wyłowić z kanalizacyjnych rur resztki prochu z granatów.
Bezskutecznie...
Znalazłem więc w kuchni grubą, drewnianą łyżkę, wbiłem w nią kły i wróciłem na fotel. Dla podniesienia stopnia relaksu podstawiłem pod nogi pufę, walnąłem pozostałą połowę Porto i zobaczyłem na ekranie uśmiech Piotrowicza.
Nie przegryzałem nigdy niczym Porto, ale wtedy je przegryzłem ćwiartką drewnianej łyżki.
Znów wpadłem do kuchni wyżerając wszystkie dostępne w domu pirydoksyny i ukradkiem luknąłem na ekran telewizora.
Zgadnijcie...
Uśmiech Piotrowicza...
I co mi zostało?
Wyjąłem dwa pięciokilowe hantle i zacząłem ćwiczyć bicepsy.
Przez chwilę udało mi się nawet na tym skupić, ale dotarł do mnie głos Piotrowicza...
- Precz z komuną! Przecz z komuną! Precz z komuną!
... i "Końska Gęba" wypełzła z ekranu rozlewając swój nihilistyczny uśmiech na dywan w moim pokoju.
Potroiłem prędkość machania żelastwem.
Siedemset dwadzieścia cztery, siedemset dwadzieścia pięć...
Mam wprawdzie zakwasy, ale ocaliłem telewizor.

Widziałem wczoraj przesympatyczną zabaweczkę...
Coś w kształcie komina, ale z drzwiczkami u dołu. Po kominie wspina się Mikołaj, włazi tam głową w dół, otwierają się drzwi poniżej i Mikołaj rozpoczyna wędrówkę od początku. W tle jakieś Jingle Bells, czy coś podobnego.
Nie chcę obrażać nadchodzących świąt, szalenie je lubię, ale gdyby tak zamienić ów komin na kaczy odwłok, a Mikołaja na tę kupę gówna o nazwisku Piotrowicz, to wciąż byłbym w posiadaniu powstańczych granatów, że o flaszce Porto nie wspomnę, ja wyglądałbym tak:


Nie chcę publikować jego pyska, bo później będę mieć opory przed otwarciem Facebooka. Chyba mi to wybaczycie...

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz