czwartek, 23 kwietnia 2015

Śluby panieńskie

Kiedyś, na wczasach w Bułgarii, opychaliśmy się najlepszymi arbuzami jakie kiedykolwiek jadłem. Były nieduże i miały cienką skórkę. Wystarczyło rozkroić i wziąć łyżkę... Pychota! Zdaje mi się, że udało mi się wczoraj kupić podobny smakołyk. Ale się nawcinałem!
Przesunęli nam wylot do Anglii o kilka godzin i musimy odkręcać bilety na autobus i pociąg do Yorku. Ja wiem czy to takie tanie linie? Nie szkodzi, świat z góry i tak jest ładniejszy, nawet z opóźnieniem. Szkoda tylko, że odpadnie nam jedna rajza po pubach. Nadrobimy...
Zatrzymałem się na zakupy na malutkim parkingu w centrum. Obok jest pas psich gówien przepleciony trawką i miejsce koczowania żuli. Ilekroć tamtędy bym nie przejeżdżał, zawsze, przynajmniej jeden, tam śpi albo biesiaduje, wtulony w wyremontowany płot. Znając gęby okolicznych żuli wiem, że to miejsce wybrali sobie ci z najniższej półki. Zakazane jakieś mordy, wszystko kulawe i zasmarkane, sine na pyskach i śmierdzące. Ale cholernie wyspane i, co ciekawe, preferujący słowo pisane. Gazeta w rękach żula jest częściej widoczna niż u innych... To żałosne. Aby nie być gołosłownym pstryknąłem im fotki. A co! Niech i oni trafią do annałów!




Życie żula to sama przyjemność. Sen na świeżym powietrzu dodaje pałera. Otoczenie spoko ziom; w końcu i kawałek trawki i daleko od szosy... I jakiś wybuchowy napój w butelce po coli. I na cholerę się przemęczać skoro życie może być tak proste?
Jednak wybór nie jest łatwy.
Trzeba zrezygnować z zakupu mikrofali i nowego dywanu, wypiąć się na lodówkę z zamrażarką, którą żona kupuje już od pół roku...
Dobra...
Przerywam pisanie o żulach i wracam do czasów, w których moja żonka była podlotkiem i popełniła największy błąd swojego życia wybierając takiego durnia na męża, czego nie omieszkuje mi wypominać zdecydowanie częściej niż moje nerwy są w stanie to wytrzymać. Jak już wspominałem, nawet chmury rozpaczały tratując szybę Poloneza ciężkimi płatami mokrego śniegu. Urząd stanu cywilnego wytrzymał niestety nawałnicę kwietniowej nawałnicy, a urzędnik dożył ceremonii. Byłem tak zdenerwowany, że teściowa zaaplikowała mi przed wyjazdem jakieś ziółka, po których stałem się obojętny na zbliżającą się ceremonię. Pewnie widać to na zdjęciach po moim zapyziałym wzroku. Sto osób obśliniło mnie całusami, Polonez odpalił i zostałem mężem swojej żony. Chwilowo jedynie cywilnym. A ponieważ chciałem mieć dwa garnitury, udaliśmy się wieczorkiem do kościoła na kolejną sesję obietnic z podpitym gościem w sutannie, który miał wielkie ubytki w uzębieniu, ale był wysłannikiem...
Po nieudanej próbie cmoknięcia mnie w rękę przez nowo nabytego teścia, udaliśmy się do sali weselnej po prezenty i na ochlaj z tańcami do rana. Normalnie, jak u wszystkich, którzy zrobili ten krok stojąc na urwisku. I tak to trwa. Oby kolejne 27 lat...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz