wtorek, 14 kwietnia 2015

Przejażdżka...

Zapewne się już pochwaliłem, ale mogę jeszcze raz...
Czegokolwiek by mój syn o sobie nie mówił i co by o sobie nie myślał, jest niezwykle zdolnym młodym człowiekiem. Jego talent do języka angielskiego zachwalały już dawno lektorki, a moja mama, która na co dzień utrzymywała z nimi kontakt, chodziła dumna jak paw w zalotach. Toż w dwa miesiące po obronie pracy magisterskiej i cztery po dwuletnim pobycie w USA, był już w Anglii i zaczynał pisać doktorat z dziedziny, która dla mnie jest nieosiągalna niczym wyprawa na Marsa - biotechnologii. Nie zazdroszczę mu niczego, musiałbym być idiotą, po prostu się cieszę. Jego umysł jest ścisły jak czarna dziura, co cieszy mnie już trochę mniej, bo ja jestem rozlazły w swoich zainteresowaniach niczym rozciągnięta wata.
Jestem też leworęczny...
Ale może właśnie dlatego zestaw wiecznie szybującego w obłokach mańkuta z przyspawaną do podłoża, praworęczną chemiczką, stworzył zaczyn, który zaowocował naszą pociechą.
Mam taką nadzieję.
Siedzi trzy lata na swoim garnuszku w trzecim kraju, do domu wpada jak bomba na dwa tygodnie co pół roku żeby się wyspać i odlatuje.
Dlatego nie mogłem nie zrobić synowi gorszego prezentu niż nasza wyprawa do Anglii w ramach wakacyjnych harców. Spytaliśmy go na Skype czy się cieszy z naszego przyjazdu? Jego entuzjazm niemal rozwalił ekran monitora. Pewnie nam policzy za dziesięciodniowy nocleg...
Ale ja jeszcze na Wyspach nie byłem i będzie musiał jakoś to przeżyć. Do kogo mam, cholera, tam jechać? Do królowej?
Będzie to po części wyjazd sentymentalny, bo planuję odwiedzić Abby Road w Londynie i pstryknąć sobie zdjęcie na historycznym przejściu dla pieszych, na którym sfotografowali się także Beatlesi do swojego albumu. Zobaczyć Hyde Park, stumetrowe klify oddzielające Wyspy od morza i British Museum, żeby choć liznąć przygody Hovarda Cartera i lorda Carnavona w poszukiwaniu grobu Tutanchamona. Bo co by nie mówić o Anglikach... Nasza cywilizacja zawdzięcza im tak wiele, że nie sposób tego przecenić.
Ów Carter przypomina mi także mojego Łukasza. Każdy z nich jest, albo był, do obrzydzenia systematyczny. I to procentuje. Wiem o tym doskonale, ale mnie systematyczność umyka. Rzucam się na coraz to nowe wyzwania olewając poprzednie. Trzeba by żyć o wiele dłużej żeby mieć czas na powrót.
Rozpisaliśmy się na fejsie o majowym starcie w wakacje, na który, już teraz, większość z nas ostrzy sobie ząbki trawiąc na potęgę zimowe złogi w błogiej nadziei na nowe. Ja mam inne plany. Chcę wreszcie, pierwszy raz w życiu, zasiąść w fotelu najbardziej wypasionego Rollercoastera w Anglii. Mam nadzieję, że jest taki w okolicach Londynu, który pozwoli mi zderzyć się z przeciążeniami, od których moje złogi zabrudzą jedynie jego najbliższą okolicę, co, jak mniemam, powinno być wliczone w cenę. Kocham takie ekstremalne przejażdżki i nie mogę się ich doczekać. Tniutniać Tutanchamona. Rollercoaster to jest to!



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz