poniedziałek, 16 czerwca 2014

Na ryby!

Muszę napisać o czymś przyjemnym. Obcowanie ze stęchlizną powoduje u mnie wzdęcia.
Już pojutrze wyruszamy obładowani sześciopakami i habaniną sikać po krzakach i zapomnieć o żyletkach. No, chyba,  że trafi nam się jakiś zbłąkany węgorz na wędce i trza go będzie czymś oprawić. Syn kiedyś złapał węgorza. Ja też, na spółkę z kolegą, nie chce mi się tłumaczyć... W wersji żywej to obrzydliwe stworzenie i przypomina mi polityków. Można go złapać za ogon i walnąć łbem o kamień, a to bydlę tylko się otrząśnie i spieprza do koryta. Pojadę sobie na rybki. Kałużowy ze mnie wędkarz, ale siedzenie nad wodą tak mnie odpręża, że jakby mnie tak nie odprężało, to jak był tę wędkę pier.....ął!!! Kiedyś złowiłem dwa jesiotry. Nie spróbowałem żadnego, bo zamiast ości miał jakieś rurki, których wygląd mnie zbrzydził okrutnie i nie mogłem się przemóc. Ryby są drogie, a takie złowione samemu, to chyba potrójnie. Zawsze mnie śmieszą ci oszaleli wędkarze, którzy marnują całe wypłaty na wypasiony sprzęt, nie wysypiają się, przemierzają kraj nocami tylko po to, żeby niczego nie złowić i walczyć z kacem trzy dni po powrocie. W międzyczasie żony zdradzają ich z każdym napotkanym roznosicielem ulotek. Pewnie dlatego ich ryby przekraczają rozmiary znane przyrodzie.

Mnie najlepiej smakują niewielkie okonie przysmażone na chrupko w mące na głębokim oleju z przyprawami. Wprost z patelni. To ci wyżerka! Szkoda tylko, że, mimo zamieszkiwania w Łodzi, okoni nie uświadczysz nawet w rybnym.
Proponuję zatem, bo jeszcze jest czas, wdepnąć do sklepu wędkarskiego i posłuchać baśni Tysiąca i Jednej Nocy panów w zielonych kapeluszach z obwisłymi rondami, kamizelkach z kieszeniami nawet na plecach i wodołazach do jajek. Wystarczy wtedy rzucić "na rybkę": A jak ja byłem nad Śniardwami...
I macie popołudnie z głowy. Nic tylko wyjąć dyktafon.
Wszystko to nie zmienia faktu, że nad wodą posiedzieć przyjemnie, obojętnie czy się coś złapie na haczyk, czy nie. Szemranie fal koi zszarpane nerwy, piwko zapewnia konieczną dawkę ruchu, żony wołają nas tylko na posiłek, a  więc ogólnie jest git. Wieczorem, po całodziennych połowach, możemy przysmażyć karczek i grzanki, zaśpiewać: Góralu Czy Ci... i, po powrocie. napisać na blogu:
Ty słuchaj! Było tak...
Siedzę w łódce... Ty! Warmia, jezioro Ilińskie. Pamiętasz? Blisko tego mostka. No nie tak blisko, po drugiej stronie jeziora, sam jak palec. Ty! Nic nie bierze, w mordę! Ściąga mnie trochę w trzciny, bo kotwica na długim sznurze. Ty! Ale wczoraj to brało! A dziś nic! W mordę! Już się miałem zwijać, ściągam żyłkę, a tu jak nie pieprznie coś po łódką! Wędka wygięta, ja wprost przeciwnie, i siedzę. A lać mi się zachciało! I nagle kręci łódką w stronę brzegu, na tej wędce, rozumiesz? Ja nic. I kręci mnie znów na jezioro, ja nic.
I tak z pięć razy, w mordę! Nie mogę zwinąć żyłki, bo cienka, a tam jakieś bydle siedzi i jaja robi z człowieka. Trochę odważyłem się zwinąć, a lać mi się chce! Dupa... Znaczy nie! Zawory wytrzymały, ale żyłka puściła.



Jezioro Ilińskie...



Coś się tam jednak złapało...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz