Ta cała Ameryka, to jedna klimatyczna zagłada! Szczególnie zimą. Jak to, w mordę możliwe, że w styczniu pada tam śnieg? To jakaś anomalia, napadało pół metra! Trzeba wykupić cały zapas Corn Flakesów i mleko "0" % wszystkiego - na śniadania, po czterysta hamburgerów na obiad, fistaszki w wiadrach, dietetyczną colę, kilka zgrzewek dwunastopaków do kolacji, prażoną kukurydzę i nowy fotel, bo w starym nie mieści im się już dupa, a kółka powbijały się w parkiet. Zaopatrzony w najpotrzebniejsze rzeczy waszynktonianin siada wreszcie przed tv, która informuje go rzetelnie o każdym opadniętym już płatku śniegu i, przewidując następne, odradza jakiekolwiek ruchy po domu zachęcając do kupna Corn Flakesów i mleka zero procent, że o fistaszkach nie wspomnę. Jakby mieli jeszcze białe noce, to Ameryka niechybnie by padła.
Tymczasem żylasty Wania, żyjący po wschodniej stronie Uralu podpala wieczorem lutlampę pod trzydziestoletnim Ziłem żeby wytrącić nieco parafiny ze słynącej z jakości, radzieckiej ropy, a na resztce podjechać w okolice kolejowej stacji. Mając wolną chwilę, wymienia w słomę w walonkach, owija się gazetami, naciąga lniane barchany, dwie kufajki, barani tołub i uszatkę z niedźwiedzia. Budzi syna - Aloszę, i grzeją przez siedmiometrowe zaspy niezniszczalną ciężarówą do jedynego zakrętu torów na transsyberyjskiej trasie z zamiarem odłączenia ostatniej cysterny ze spirytusem. Mają już na nią kupca, a zarobione ruble mogą nareszcie przepić. Wystarczy jeszcze na beczkę kiszeniaków i kilka potrzasków na rysie i wilki. Chlebek sami sobie upieką.
Tajga nie ma w ofercie marketów z kilometrem regałów i koszykami wielkości Ziła na prażony popcorn. Herbatka z igieł sosny też podobno jest niezła, a ogień wszędzie na świecie grzeje tak samo mocno.
I co, można?
Nie darzę wielkim szacunkiem zblazowanych dobrobytem i knurowatych Amerykanów. Nie zachwycam się zaradnością Wani i Aloszy. Żyjemy w czymś pośrednim pomiędzy dwoma opisanymi światami.
I dobrze.
Biorąc od nich co najlepsze, możemy przetrwać i saharyjskie upały i chwilowe zlodowacenie. Zastanówmy się więc jak tu wrócić do domu autem po napchaniu kałduna poczwórnym bigmackiem z frytkami i dietetyczną colą bez okradania, po drodze, ledwie zipiejącego PKP.
Nie grozi nam także dziewięć tysięcy kilometrów do najbliższej cywilizacji.
Szanujmy to... póki historia nie wypieprzyła nas jeszcze w rejony skąd powrót nie będzie już możliwy.
Powyżej autentyczne zdjęcie rosyjskiego chleba.
A to niżej to takie, które polskie misie lubią ostatnio najbardziej...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz