Stajemy się krajem coraz większej tolerancji. Nie żeby także od razu pluralizmu, aż tyle tolerancji to nam nie trzeba.
Socjologowie tłumaczą ją w kontekście badań nad kulturą i religią jako poszanowanie czyichś poglądów, różniących się od własnych. I na tym powiniem poprzestać, no, chyba że aspiracje tych najbardziej tolerancyjnych w naszym kraju, skatują moje nerwy na tyle, że zapomnę znaczenia tego słowa.
Przesłanki już są, ale o tym za chwilę...
Proces nauki moralnego relatywizmu zanika i odradza się na przestrzeni dziejów jak rozwolnienie po torcie i kiszonych ogórkach. Co i rusz czytamy historię o kolejnych geniuszach wyplątujących całe narody z okowów ciemnoty i rzucających je oszalały wir tolerancji.
Weźmy takiego Napoleona...
Niosąc olimpijski znicz pokoju wykasował połowę populacji Francuzów w sile wieku. Aby to jakoś zrównoważyć, dotarł na koniec Grecji i sprowadził do kraju modę na kobiecy homoseksualizm. Wystartował także za morze, wraz z ostatnim heterykiem, i nakazał mu narysować wszystkie piramidy. Żeby się chłop nie męczył oglądając żonę w objęciach znudzonej metresy z Lesbos. Miał gość zasługi!
Dziaduszka Stalin, w ramach propagowania tolerancji uznał, że Kozakom potrzebna jest organoleptyczna nauka geografii i wysłał wszystkich do zbadania okolic katastrofy tunguskiej w środkowej Syberii. Do dziś wszyscy go opłakują.
Bardziej znany niż Dymsza, inny Adolf, także wiedział o niej wszystko. Każdemu facetowi wolno było mieć napletek i skurcz prawego barku, objawiającego się fallicznym gestem ręki poniżej. Pozwalał także wszystkim za siebie umrzeć. Ten także ma do dziś swoich fanów, między innymi dzięki Napoleonowi, który przywiózł z Egiptu rysunki ozdób z wnętrza piramid, niesłusznie nazywanych swastyką.
Wracając do meritum...
Owe przesłanki braku tolerancji w naszym kraju nie są racjonalne. Jakże słusznym jest bowiem założenie przekazania władzy najgorszym! Najgorsi tolerancyjni są przecież i tak lepsi od najlepszych nietolerancyjnych. Takie tuzy tolerancji jak mademoiselle Kempa albo "omc" premier i Stańczyk (czytaj: nadworny błazen króla-cesarza i dośmiertnego premiera wszelakiego drobiu, Jarosława), "profesor" Gliński, są niczym plaster na ranę współczesnej, polskiej, demokratycznej tolerancji.
Dając im pełnię władzy stajemy na szczycie, wręcz przetolerowanego odłamu masochistycznych wizji, w których prezydentem zostaje Kasia Bień.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz