niedziela, 29 listopada 2015

Szańca brak, a kamienie wciąż w modzie

Jeszcze wracając na chwilę do grochówki...
Wszystkie trzy patenty razem wzięte są niezbędne, a najważniejszy jest ten, by nie zakrywać pokrywką garnka przy gotowaniu grochu. Wierzcie mi, że spotykałem się z grochówką wiele razy i mam doświadczenie, ale ten wypróbowałem po raz pierwszy i jest wyraźna różnica. Ten kożuch wygotuje się sam i, może, zapaskudzi nam warstwę ozonową, ale żołądek zostawi w spokoju. To tyle.
Jeszcze za czasów wczesnego liceum namiętnie łaziłem po muzeach i galeriach sztuki, których, wbrew pozorom, było całkiem sporo. Na Piotrkowskiej, gdzieś w okolicach dzisiejszej Esplanady, odbywały się znakomite wystawy fotografii, kawałek dalej, w stronę Placu Wolności była zupełnie rewelacyjna galeria obrazów. Wystawiali się tam wszyscy. Był Beksiński, którego obrazy łaziłem oglądać codziennie; Starowieyski, rzecz jasna, był rewelacyjny Jan Szancebach, taki ktoś pomiędzy Van Goghiem a Cezannem, doskonały, bo także współczesny, stały oczywiście Abakany... Wtapiałem się w rytm i poezję tych prac, ale sporo później dotarły do mnie ich ponadczasowe walory. Najbardziej lubiłem Beksińskiego. Namalował kiedyś serię obrazów, których tematem były kamienne bryły na tle upiornego krajobrazu. Nie mogłem się na nie napatrzyć. Pokażę Wam...






Do dziś mnie fascynuje jego pokręcona wyobraźnia. Wszystkie były jednakowo duże, mroczne i cudowne. Próbowałem wówczas się z nimi zmierzyć na własnych płótnach, ale bez rezultatu. Byłem wściekły, że nie umiem nawet z niego zerżnąć. Ale to jest tak jak z "Panem Tadeuszem". Trzeba do tego dorosnąć.
Dorosłem.
A nawet wyrosłem!
Dziś chcę oglądać świat w jaskrawo-jarmarcznych barwach. Fascynuje mnie wściekły pomarańcz i kościelny fiolet. Chce mi się nie zamalowywać płótna pozostawiając białe tło na jego połowie. Chcę poczuć spływający po brodzie sok z grapefruita i zapach różowego arbuza. Chcę zalać ścianę ferią wściekłych barw, łamiącą ugrzecznioną i stonowaną pastelowatość symetrii tapety. Ale jest jeden problem... Żonusia.
Ona tak nie chce.
Pierdyknę zatem może coś w stylu Beksińskiego, z wielkimi oczami po środku, podążającymi za oglądającym.
Spłodziłem kiedyś coś takiego i jest to jedyny obraz, który stoi gdzieś za telewizorem, bo nikt nie jest w stanie wytrzymać tak namolnego wzroku. Nawet jego autor.
W sumie to ten dzisiejszy wpis nie nadaje się do czytania. Jest kłębkiem moich przemyśleń, które nikogo zapewne nie interesują, ale skoro już to napisałem to co mi tam! Opublikuję go tylko z jednego powodu. Jest to pierwszy wpis z numerem 21 w miesiącu, bijąc tym samym mój rekord o jeden.
Wyraźnie zaczynam się starzeć i coraz bardziej marudzić.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz