czwartek, 3 marca 2016

Gra w klasy

Najpierw chciałem ją kupić, ale nie było gdzie, znaczy... gdzie to było, ale jej nie było. Znaczy czasem była, ale nie dało się kupić, bo jak już była to i tak jakby jej nie było. Trochę potem zaczynała już być, ale i wówczas należało na nią ostro polować. I koszmarnie przepłacać...
Po tym krótkim, ale jakże zrozumiałym dla wszystkich wprowadzeniu dopowiem, że nie chodzi mi o rolkę papieru toaletowego ani szynkę, a o książkę. Właściwie to książki, które swojego czasu kupowałem wręcz obsesyjnie.
Przyznam ze wstydem, że mam do dziś kilkanaście takich, których do dziś nie przeczytałem.
Nie ma między nami chemii, omijam je wzrokiem na półce.
Tak właśnie jest z literaturą iberoamerykańską. Wydawano ją pod postacią niewielkich książeczek oprawionych w niezłe płótno i reklamowanych jako wybitne. Nie wiedziałem jeszcze, czy i ja tak uważam...
Nie uważałem, ale a nuż...
Cortazar, Lorka, Carpentier, Fuentes, Vargas Llossa, Luis Borges, Pablo Neruda i dwudziestu innych, przez których nie przebrnąłem wcale, albo "po łebkach" wydawali w Polsce na fali ówczesnego zachłystywania się Che Guevarą i tym kubańskim pajacem - Castro. Do dziś wielu nosi koszulki z podobizną Guevary nie wiedząc nawet kim był i jaki z niego był kutas.
Jedyne czego się dowiedziałem z pewnością to to, że nie interesuje mnie codzienne życie w Kongu, Argentynie czy Ekwadorze. Znów brak chemii.

Bo z tą chemią to w ogóle jest ciężka i niewytłumaczalna sprawa. Wszyscy o niej mówią, a nikt nie wie jak ją zobaczyć, pomierzyć i sensownie opisać. Zdecydowanie jednak czasem da się ona wyczuć. Mam takie książki, od których nie mogę się oderwać. Chyba po dwudziestu latach wróciłem do Irvinga Stone'a i jego opowieści o życiu i twórczości Michała Anioła. "Udręka i Ekstaza" to powieść zaprzeczająca stereotypom o amerykańskim debilizmie Amerykanów. Irving Stone to erudyta kosmicznej wręcz skali, który porywa każdym zdaniem. Upokarza wręcz Europejczyków swoją wiedzą o Europie.
Nie doszukuję się ilości prawdy zawartej w tej książce, ale nawet gdyby jej tam wcale nie było, to zdecydowanie wolałbym raz w życiu zerknąć na Michała Anioła przy pracy, niż na wykoślawiony język polski madamme Pawłowicz, od której nie odczepię się do końca życia. Mojego bądź jej.






Dzieło szesnastolatka, które wciąż nie ma ceny.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz