Od kilku miesięcy nie oglądam żadnych wiadomości. Wcześniej także omijałem je wielkim łukiem, aby nie bluźnić na telewizor, bo cóż on winny? Informacje na portalach publikowane są dla ludzi niespełna rozumu, a publikacje internautów... sami wiecie, szkoda gadać.
Jestem niedoinformowany i jest mi z tym cholernie dobrze. Zaczynam nawet odczuwać coś w rodzaju lekkiej, acz pobłażliwej ironii, wobec tych, którzy muszą codziennie zaliczyć całe pasmo informacyjne na każdym kanale. Bo cóż z niego wynika? Pis (za żadne skarby nikt mnie nie zmusi, aby pisać tę nazwę z dużej litery), zawsze będzie bredził to samo, przeciwko zawsze będzie opozycja, KOD nie przestanie strugać jedynego sprawiedliwego, bez ambicji powołania za chwilę jakiejś partii. Miller zawsze będzie się wycofywał i powracał, PSL będzie próbowało lewitacji, a Kukiz jak się głupi urodził, tak głupi umrze. Kolejne wariacje na te same tematy mam głęboko i ani myślę ich słuchać. Wyrosłem z tych igrzysk. Mam także wrażenie, że mój blog jest mniej obciążony sugestiami każdej ze stron i pozwala mi zachować trzeźwość oceny bieżących spraw, od których przecież nie sposób się uwolnić. Publikacje znajomych na moim profilu, z całym szacunkiem, niewiele mnie nie interesują, bo przypływają powielającą się falą identycznych zdjęć o takim samym nagłówku. Rozumiem frustracje, ale ja czekam na oryginalność. A tej, niestety, brakuje. Bo powielanie sprawdzało się w czasach KOR-u, na kserografach z Unry, dziś już nie. Opływamy w dobrodziejstwa internetu, nie zachłystujmy się zatem malizną. Każdego stać na własną ocenę wypowiedzi tego czy innego wariata bez dorzucania do niej identycznego zdjęcia. Zerknijcie na swój profil, a przyznacie mi rację.
Powiecie teraz: nie wszyscy umieją...
Moje początkowe wpisy na blogu także były żałosne. Umiejętność formułowania zwięzłych myśli to sztuka poszukiwania, a nie wyssana z mlekiem mamy. Uczmy się zatem, próbujmy i wyciągajmy wnioski z własnej niewiedzy. Nie jest wstydem czegoś nie wiedzieć, wstydem jest powielać błędy bez ambicji ich korygowania. I o to gorąco apeluję.
Kiedyś, w podstawówce, pani od polskiego wywołała mnie do odpowiedzi z "Pana Tadeusza". Wstałem i zacząłem jakoś tak:
- No cóż...
- Nie zaczyna się zdania od "cóż" - zagrzmiała pani.
- No cóż... - powtórzyłem.
- Nie zaczyna się zdania...
- Wiem, ale cóż...
Nie pamiętam dalszego ciągu mojego wywodu, ale chyba w końcu zacząłem wśród śmiechów współuczniów. Nieważne. Do dziś jednak pamiętam, aby nie zaczynać zdania od "cóż"...
No cóż, wyrosłem z podstawówki, ale w niewiedzę brnę dalej. I jest mi z moim "cóż" całkiem dobrze.
Leczmy nasze przyzwyczajenia i złe nawyki, bo uruchamianie nieznanych pokładów siebie samych przynieść może całkiem nieoczekiwane rezultaty i okaże się niebawem, że zwykły powielacz przepoczwarzy się w Hemingwaya, czego Wszystkim, i sobie, serdecznie życzę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz