piątek, 25 kwietnia 2014

W czasach, gdy na półkach sklepów spożywczych stał tylko ocet i marynowany zielony groszek w puszkach, zachciało mi się kupić gitarę akustyczną. Najbliższy sklep z podobnym sprzętem znajdował się, niestety, poza granicami naszego kraju. Sławne gitary marki "Jolana" sprzedawano w Czechosłowacji i tam właśnie wybraliśmy się z kolegą, który miał podobny problem. Z tego co pamiętam, był wówczas jakiś limit wymiany złotówek na inne waluty z demoludów, a na Czechy przysługiwało jakieś 2 tysiące koron. Mnie było stać na tysiąc trzysta, a kolegę chyba na tysiąc. Plus bilet w obie strony. Pojechaliśmy. Przepiękny, nowy, dworzec w czeskiej Pradze, cały w czerwonych kafelkach wyprowadził nas na ulicę... Uwaga! Waszyngtonowa! Taka to ichnia gramatyka, do której, w nazwach ulic, dodaje się końcówkę - ...owa. Była zatem ulica Leninowa, Churchilowa, Bonapartowa  czy Eisenhowerowa. Szalenie zabawna gramatyka dla Polaka. Zanim jednak wyszliśmy na ulicę odwiedziliśmy męską toaletę... Wielka i wypasiona, jak na owe czasy komnata, ze ścianą płaczu po prawej i rzędem kibelków naprzeciw. Stanąłem dalej od drzwi, kolega obok i lejemy. Wchodzi facet, staje obok Grześka, patrzy jak sika i mówi z uśmiechem: Psiii, psiiii, psiii... Kolega wytrzymał. Skończył, zapiął rozporek i gość dostał takiego liścia, że wyleciał przez drzwi, a my przeszliśmy po nim zaśmiewając się do łez. Pierwszy Czech i od razu jakaś kiblowa ciota.
Przypomniał mi się obrzydliwy dowcip...
Tirówa zatrzymuje Tira, dochodzą szybko do porozumienia i zaczyna mu robić loda. Mija dziesięć minut, dwadzieścia... wreszcie mówi:
- Ja rozumiem, że mogę się tobie nie podobać, ale skoncentruj się i niech ci wreszcie stanie.
- On nie ma stać! Ma być czysty!
Ilekroć widzę takie dziewczyny przy drodze, przypomina mi się ten kawał. Ciężka robota...
Idąc ulicą Waszyngtonowa w lewo, należało skręcić w prawo, aby wyjść na szeroką aleję, która prowadziła do centrum. Nigdy nie zapomnę, kiedy stojąc na przejściu, zobaczyłem sklep mięsny, a na wystawie sznury wiszących tam kiełbas.
- To sztuczne! - pomyślałem.
Ale nie! Były prawdziwe i można było je kupić! Istne szaleństwo.
Znaleźliśmy miejsce na jakimś polu namiotowym blisko lotniska i wróciliśmy do centrum. Odkryliśmy kilkupiętrowy market, a na ostatnim piętrze dział muzyczny, z dziesiątkami porozwieszanych na ścianach gitar. El Dorado!
Kupiliśmy dwie po siedemset koron sztuka i rozanieleni wróciliśmy się wyspać.
Nasza wyprawa trwała tydzień, w trakcie którego zwiedzaliśmy przepiękną Pragę popijając piwo w piwiarni "U Kalicha", gdzie ponoć bywał sam Szwejk, albo jedząc serdelki w knajpie obok. Nie mam zdjęć, szkoda. Mało jest tak nienaruszonych zębem czasu starówek, jak praska. Fascynowały mnie wówczas szesnastowieczne historie o alchemikach i transmutacji kamienia filozoficznego w filozoficznym jaju. Legenda o stworzonym przez rabina Golemie, który niszczył wszystko na żydowskim Strahowie. Jehuda ben Bekalel i jego grób na Josefowie. Czasy Rudolfa Habsburga, króla Czech i jego szaleństwo na puncie alchemii. Edward Kelley i Baltazar Smosarski, o którym napiszę w niedalekiej przyszłości znacznie więcej.
Wyprawa po gitary zmieniła się w bajkową przygodę, której koniec zamienił się w banał. Brakło nam kasy, spóźniliśmy się na pociąg, a na granicy kazali nam zapłacić cło za gitary. Musieliśmy wrócić do Łodzi, wymienić walutę i wrócić na granicę. Żeby było śmieszniej, tę gitarę mi później ukradli. Ale o czym miałbym teraz opowiadać, gdybyśmy żyli w normalnym kraju, a przez Czeską Pragę przeszedłbym popijając Staropramena, nudząc się niemiłosiernie i odhaczając w notatniku:
Tu byłem... Teraz Budapeszt.

 

4 komentarze: