sobota, 10 maja 2014

Niestety, wczoraj, po proszonej kolacji, zbyt mocno odbijało mi się Rieslingiem, abym mógł spłodzić coś sensownego. Dziś mamy za to geriatryczny Festiwal Eurowizji, podany, jak zwykle, w stylu paradno-gejowskim, wolę więc posiedzieć przed komputerem. Widziałem tę Polkę z trzema koleżankami, z których jedną wypożyczyli chyba od Teresy Orlowski, bo dwie podobno z Mazowsza. Ostatnią piosenką jaką mógłbym zanucić, to Volare z bodaj 1967. Dla mnie żenada.
Wracając do ostatniego wpisu...
Tak sobie pomyślałem, że wielu z Was zna jakieś śmieszne opowieści z czasów pobytu w armii Was lub Waszych znajomych. Mógłby z tego powstać niezły kabaret, gdyby tak to zebrać i opublikować. Z przyjemnością sam bym poczytał. Paragraf 22, Szwejk, CK Dezerterzy... Boki zrywać. Podeślecie mi coś? Jeśliby powstała z tego nawet książka to oczywiście "każdy ma udział w zyskach..."
Wojsko i przynależna mu głupota, to niezwykle nośny temat. Nie sądzę, aby w czasach "zawodowców" wiele się zmieniło. Nie ma co udawać, zabawa w wojnę nie służy nikomu powyżej szóstego roku życia.
Jak można zrobić stołówkę 3 kilometry od koszar?
Przyjechał kiedyś do nas Jaruzelski. Dwa tygodnie wcześniej malowali trawę. Jeździłem do Poznania po zdjęcia formatu 130 x 260 cm. Całe noce obklejałem nimi paździerze, zrobiłem tego coś około Panoramy Racławickiej zapaskudzając nimi pas startowy, a ten wylądował, podał szacowną dłoń dowódcy pułku, wsiadł do limuzyny i wyjechał drogą przez las.
Mięliśmy raz do zagrania wesele w kasynie w centrum Piły. Przyjechał po nas "Żuk". Zapakowaliśmy manele i jedziemy. Piła się skończyła, a my jedziemy. Lasy za Piłą się skończyły, a my dalej. W końcu drzemy się na kierowcę. No co? Jedziemy do Wałcza.
Były dwa zespoły i wsiedliśmy w inne auto. Zdążyliśmy. Na szczęście, bo najważniejszy w mieście pułkownik wydawał córkę. Zresztą fajną laskę. Perkusista tak się na nią zapatrzył, że zgubił pałeczkę. Ale grać nie przestał. Konaliśmy ze śmiechu. Innym razem graliśmy dla jakiejś sekty rodzin żołnierskich i podawali tam "żołnierską grochówkę". Kpiny. Jadałem takie danie w oryginale i różnica była taka, jak między flakami a pomidorową. Widocznie kucharz nie wyprzedał kiełbasy i majeranku.
Przybył do nas, do klubu, w którym grałem w bilard, jakiś chorąży wywalony za wódę z Gałkówka pod Łodzią. Zwyczajowo jeździłem z nim gazikiem na stację kolejową po filmy fabularne serwowane w klubie. Zawsze w niedzielę rano. I zawsze zatrzymywaliśmy się pod "Pewexem" w centrum miasta, aby ten kupił sobie browara. Rozsiadał się wygodnie i leczył kaca z nogami na desce rozdzielczej. Świetny gość. Natychmiast dali mu trzypokojowe mieszkanie, w którym były panienki i stół do tańczenia. Przezywaliśmy go "Zając".
Tak wiele mówi się o dofinansowaniu naszej armii. Nie sądzę, aby nam coś groziło. Może wystarczą konie i kilka szabelek, bo piwo mamy na każdym rogu.
Nie wiem, czy taki morał jest śmieszny, ale czy zawsze musi taki być?


P.s
Tak, Sławeczku, to byłem właśnie ja!

1 komentarz:

  1. A ja wtedy musiałem wystrzelać i wybiegać porcję rownież za Ciebie ;-)

    OdpowiedzUsuń