sobota, 31 maja 2014

Nie ryzykujcie!!!

Już przestańcie rajcować się tym Korwinem. Niczego w Brukseli nie zwojuje, prócz ośmieszenia siebie i Polski, ale ponieważ jest tam więcej takich, którzy ośmieszają własnych obywateli, więc i ten głupek zagubi się w tłumie. Tym bardziej, że już wymięka na różnych konferencjach. Napompujmy więc rowery i udajmy się na piknik z kocem i kanapkami. My tak jutro zrobimy. To zdrowsze niż angażowanie się w jałowe dysputy o niczym. Po kilku kilometrach pewnie zaczną Was boleć tyłki od siodełek, a nogi będą błagać o litość na widok każdego wzniesienia, i zaczniecie kląć na swój idiotyczny pomysł pedałowania zamiast wciskania pedału gazu. Mam to za każdym razem, kiedy z entuzjazmem wsiadam pod domem na rower, a po kilku zakrętach najchętniej bym wrócił. Ale... Trza być twardym, a nie mientkim. Zdobędziecie kondycję, umrzecie zdrowsi, będziecie mogli przyszpanować jakimś przepoconym ciuchem rodem salonu sado-maso i lepiej zasmakuje Wam, po powrocie, niedzielny rosół. Dawno temu zorganizowaliśmy sobie obóz rowerowy. Plany były cholernie ambitne. Zaczynamy w Stargardzie Szczecińskim i walimy wybrzeżem aż na Mazury, a później do Łodzi. Wyruszyło nas siedmiu, a wyprawa obliczona była na miesiąc. Niezbędny był trening. Nie ma nic bardziej nudnego od pedałowania sto kilometrów! Chyba tylko dwieście...
Wiem, że czyta mnie dwóch kolegów, z którymi się wybraliśmy. Siemanko Sławku i Romciu! :)
Miałem przed wyjazdem pecha, bo rower miał jakąś wadę w przerzutce i wiecznie musiałem gapić się miedzy nogi w nadziei, że znajdę przyczynę. Któregoś cichego, niedzielnego, popołudnia wracałem do domu walcząc z nieznaną wadą mojego roweru i, po kolejnym zerknięciu między uda, usłyszałem wielki huk. Zorientowałem się, że lecę. Lecę i lecę... Jak jakiś pieprzony Ikar, tyle że nad asfaltem. Ponieważ grawitacja zwyciężyła, rąbnąłem o glebę z siłą wodospadu mając niemal pewność, że w mojej dupie eksplodował granat. Po kilku efektownych fikołkach, redukujących różne siły, zatrzymałem się zdumiony obok krawężnika. Wychodzące na ulicę okna otworzyły się natychmiast i czekałem na niezasłużone brawa.
- Nie, to tylko jakiś wariat wjechał w śmietnik... Nic ciekawego.
Tego fajfusa, który go tam wystawił pokroiłbym tępą stroną noża i zrobił lewatywę z wody królewskiej! Wyprawa przebiegała w atmosferze podobnych wypraw, a liczba uczestników kurczyła się w jej trakcie i na Mazury dotarliśmy we czterech. Znaczy na Warmię, do naszej harcerskiej bazy w Wińcu. Zrobiliśmy stamtąd sobie wycieczkę, we dwóch, pod Grunwald. Nawiedzeni kolaże wiedzą, że najlepiej jechać tuż za ciężarówką. Za Miłomłynem jest katorżniczy podjazd, ale na szczęście jechał jakiś taki złom i postanowiliśmy się do niego przypiąć. Wyprzedził nas, no to my rura za nim. Pech... Wiózł cuchnący obornik, który odebrał nam i tak nadszarpnięty górką oddech. Smród został nawet gdy zniknął za horyzontem, a my musieliśmy męczyć się sami. Między Miłomłynem a Ostródą jest wieś Kaczory. Po lewo, przed lasem, chyba dwa kilometry. To tak do wiadomości ich fanów.
W drodze powrotnej również załapaliśmy się za ciężarówką, tym razem wojskową i z plandeką. Zasuwamy z uśmiechem, gdy nagle zawiało, plandeka się uniosła, a po środku kipy stoi trumna... Już wolę pod wiatr samemu niż z takim prowadzącym. Przygód było co niemiara w czacie naszej wyprawy. Nie pamiętam już dlaczego zakończyliśmy wyprawę we dwóch. Gdzieś po drodze Sławkowi nawalił rower i ledwo doczołgaliśmy się do Iławy. Wsiedliśmy do pociągu. W przedziale siedziały dwie dziewczyny. Sławek, jak to Sławek, zaczął rzucać mięsem i rzucał do czasu, kiedy zorientował się, że to dwie zakonnice w przebraniu.
Ogólnie rzecz biorąc, jazda rowerem jest cholernie stresująca, męczy, w grupie powoduje konflikty i można się zatruć różnymi paskudztwami po drodze. Pierdykam, jutro jadę autem.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz