piątek, 9 maja 2014

Podobnie do większości osobników płci męskiej w moim wieku, zaliczyłem służbę wojskową. Z perspektywy czasu uważam, że był to jeden z najweselszych okresów w moim życiu. Z pewnością zaś najbardziej bezstresowy. Jako chyba jeden z dwóch wojaków nie chodziłem bowiem na poranną zaprawę, nie bywałem na apelach, nie stałem na warcie, ba! nie miałem nawet własnego karabinu, a kilka miesięcy i łóżka! Pewnie ciekawi Was dlaczego? Bo zawsze tam, gdzie wszyscy są równi, są także równiejsi. Żeby było jasne! Nie sypiałem z dowódcą pułku przynosząc mu poranną kawusię w różowych kapciach. Moje działania dotyczyły innej sfery duchowych przeżyć. Jako kiedyś pisałem, natura obdarzyła mnie kilkoma idiotycznymi talentami, z których jeden, to tak zwane, "zdolności manualne". Nie rozumiem kompletnie na czym one mają niby polegać, ale spróbuję to opisać. Bierzemy do ręki ołówek i kawał białego kartonu. Siadamy i patrzymy na ścianę. To zwykle prostokąt. Rysujemy go. Cztery kreski i ściana gotowa. Kolejne dwa prostokąty wewnątrz, to okna. Rysujemy. W oknach bywają ramy, a więc kolejne, znów mniejsze, prostokąty. I już jest podstawa do zmiany miejscowości urodzin na Vinci. Zakładam, że wszyscy malowali kiedyś ściany... Uświadamiam zatem niedoinformowanych: Tę z kartonu pomalować łatwiej choćby z racji jej wielkości. Rzecz posuwa się do przodu w tempie zawrotnym, i po chwili wieszamy między rzeczywistymi oknami nasze arcydzieło, cmokając z zachwytu. Z malowaniem innych figur jest tak samo. Trzeba to zaraz obrażać jakimiś zdolnościami?
Przyznaję się. Byłem w wojsku plastykiem pułku, a zakres moich działań skupiał się na bazgraniu na ogromnych paździerzowych płytach haseł typu: Aby Polska Rosła w Siłę..., albo: W Sojuszu z Armią Radziecką i Innymi Bratnimi Armiami, i rozwieszaniu ich po ogromnych przestrzeniach lotniska w Pile. Robota to nudna i nie na pełny etat, miałem więc czas na stworzenie kapeli i obskakiwaniu wesel w kasynie, co było o wiele bardziej sympatyczne. W międzyczasie malowałem portrety dziewczyn żołnierzy, chusty bądź falówki (to taki centymetr krawiecki, który po jednej stronie posiada miarkę, a druga opowiada jakąś historyjkę z wesołego życia obrońców polskich granic), i sprzedawania tego z zyskiem. Resztę czasu spędzałem na graniu w bilard i zbieraniem grzybków w sezonie. W mojej pracowni leżała ogromna piramida desek, z których wymościłem wygodne spanie poprawiające trawienie posiłków w kantynie. Do stołówki były trzy kilometry i idiotyzmem byłoby tam łazić. W klubie były kantyny dla trepów i reszty hołoty. Był tam także dyżurny klubu. Coś jak szatniarz łażący bezmyślnie po korytarzu żołnierz.
Pewnego razu miejsce to zajął mój kolega. Wysoki, w okularach, gość gdzieś znad morza. Jego walorem było rozśmieszanie swoją nieudolnością i wrodzonym pechem. No i nazwiskiem. Kalika. Piotr zresztą. Nie było sensu nadawać mu żadnej ksywy, bo jego nazwisko mówiło tyle, ile trzeba. Jeden dzień Kaliki jako dyżurnego klubu to pasmo kataklizmów. Najpierw dostał w dziób zbyt szybko otworzonymi drzwiami. Później kazali mu myć okna. Oczywiście zleciał rozwalając fotel. Przenosząc skrzynkę z oranżadą, stłukł prawie wszystkie butelki na korytarzu, mimo że miał do przejścia 5 metrów. Jaś Fasola mógłby czerpać z jego przygód. Kiedyś, może na tydzień przed jego wyjściem do cywila przyszła wiadomość, że potrzebni są pomagierzy do szpitala w Pile. Zgłosił się, bo chciało mu się piwa. Wrócił nad ranem zmordowany, bo popsuła się winda i schodami transportował zwłoki z IV piętra do piwnic.
Innego dnia służbę w klubie objął kolega o nazwisku Chorążyczewski. I znów pechowo... zadzwonił dowódca pułku.
- Starszy szeregowy Chorążyczewski, słucham.
- To, k... szeregowy czy jakiś jeb... czeski chorąży?
My się śmiejemy, ale dowódcy pułku trudno w stresie wytłumaczyć taką zagwozdkę.
Inny kolega miał za młodego żołnierza dyżur w kuchni, którą rządził dwumetrowy grubas w stopniu kaprala i handlujący kradzionymi z kuchni wiktuałami przez nieodległą siatkę. Dał młodemu wielką szynkę i powiedział:
- Zapier... pod siatkę i daj to odbiorcy. No to tel leci. Pechowo trafił na oficera dyżurnego. Wracają razem
- Dlaczego ten żołnierz kradnie mięso?
- Nie kradnie! Kazałem mu je przewietrzyć.
Morał będzie wieczorem, bo nie mam już czasu.





3 komentarze:

  1. Dzisiaj mamy Dzień Zwycięstwa! (po staremu) :)

    OdpowiedzUsuń
  2. A 24 grudnia Wigilię. To coś zmienia?

    OdpowiedzUsuń
  3. Czekamy na morał kompanijnego "plastusia". To bardzo cenny wpis tym razem . Jeżeli ktoś sie aktualnie zastanawia jaki .....takie pierdoły wypisywał to teraz już wreszcie wie !

    OdpowiedzUsuń