wtorek, 27 maja 2014

O tym, jak zrobić fasolkę po bretońsku

Uśmiałem się... Zachciało mi się wczoraj fasolki po bretońsku i dokonałem odpowiednich zakupów. Namoczyłem głupiego Jasia. Głupi, bo... jak w tym dowcipie stoi: Wiesz dlaczego twój mózg ma rano wielkość fasolki? Bo napuchł przez noc.
Moja fasolka także monstrualnie zwiększyła po nocy swoją objętość i zacząłem tworzyć.
Przeczytałem, tak na wszelki wypadek, przepis z netu. Był w sumie ok, ale wywaliłem go niechcący i postanowiłem zdać się na moją, genialną, rzecz jasna, pamięć. Jasio się właśnie zaczął gotować, a ja wgryzłem się w inne przepisy tej potrawy. Różnice były kolosalne! Niektórym udawało się ugotować fasolkę w pół godziny, innym zajmowało to dwie; jedni odlewali wodę przed gotowaniem, inni - "W życiu Romana!". Jedni dodawali ciutkę koncentratu, a inni dwa litry!( Poważnie!). Każdy z tych przepisów był najlepszy i preferowany na długie, jesienne, wieczory.  Moja wersja miała być kompromisem pomiędzy przepisami ekstremistów, i, jak to zwykle bywa, okazała się sukcesem. Jutro może tylko dosolę.
Wieczorem nadciągnęła okropna burza. I tu już całkiem poważnie... Nie zostawiajcie w czasie burzy garnków z jedzeniem poza lodówką! Miałem kilka przypadków skiśnięcia moich kulinarnych wypocin właśnie przez pogodę! Coś w tym musi być, bo dlaczego nic się nie dzieje, gdy nie zapowiadają burzy? Wredne te marchewki jakieś...
Pojechałem, tuż przed burzą załatwić kilka spraw, i w drodze powrotnej doszedłem do wniosku, że nadciągający niż paraliżuje nie tylko jedzenie, bo oto...
Stojąc grzecznie na skrzyżowaniu z jednokierunkową ulicą z pierwszeństwem, o mały włos uniknąłem kolizji z paniusią walącą lewym pasem tuż obok chodnika. Jakby nie miała miejsca na szerokiej jezdni; na następnym, również z pierwszeństwem, na środku skrzyżowania stała inna paniusia, walcząca zapewne z brakiem połączenia między stopami a kierownicą, a nieco dalej, kiedy się już zatrzymałem, otworzył mi drzwi jakiś gostek z telefonem przy uchu i na poważnie zaczął ładować mi się do auta. Kiedy go wywaliłem, pierdyknął tuż obok taki piorun, że o mało nie popuściłem z wrażenia.
Przebycie kilkudziesięciu metrów z auta do domu zlikwidowało potrzebę wieczornej kąpieli; jeszcze kapie mi z włosów deszczówka. Żołądek po fasolce wyprawia dziwne harce, mimo że dosypałem kminku. Na wszelki wypadek szeroko otworzyłem okno... Ogólnie jest nawet ok. Żonusię tylko boli prawy migdał i lewa stopa, ale myślę, że to tylko kolejna wymówka... Zresztą... Po obejrzeniu Korwina-Mikke sadzającego sobie na łysej pecynie niemowlaka, a później odrzucającego go przerażonemu ojcu myślę, że mamy oto przypadek niedoinformowania niemowlaka, który nie wyczuł sytuacji nie waląc kupy na ten zasrany, i tak, łeb nowego ełroposła. Pewnie nie zerknął do internetu!




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz