sobota, 3 maja 2014

Po przeszło dobie opadów, lakier Toyoty sąsiada został zmasakrowany wściekłymi kroplami wody, które z sadystyczną satysfakcją miażdżyły czarny metalik, nie zważając na katusze przyklejonego do szyby i rozpłakanego właściciela. Ponieważ jednak dobre pół godziny nie pada, więc już od dwudziestu ośmiu minut lata wokół swojej kochanki z wiadrem i zestawem "Mały Oszołom", pieszcząc felgi i wciskając szmatę w każdy jej załomek z demencją w oczach i podejrzaną wypukłością w okolicach rozporka. Dobre dziesięć dni nie przejechał autem nawet jednego metra. Parkuje zawsze wzdłuż linii północny-wschód, z odchyłką siedemnastu stopni i jedenastu minut na rzeczony wschód, w odległości czterdziestu i dwóch dziesiątych centymetra o muru. Zaczyna mnie coraz bardziej boleć żołądek jak o tym piszę.
Nie wszyscy zdajemy sobie sprawę z funkcji rzeczy, w których jesteśmy posiadaniu. Mnie auto służy do szybkiego przemieszczania się po okolicach bliższych i dalszych, bez konieczności angażowania w tę czynność nadmiernego wysiłku. Od łazi na zakupy z respiratorem na kółkach i przy każdym wyrzuceniu śmieci zdmuchuje pyłki zza wycieraczek, a jego dwudziestosześcioletni syn nawet nie powąchał, rozpieszczonej czułym dotykiem kierownicy rodzinnego, chyba..., samochodu. Tyranizowanie najbliższych swoimi fobiami, w jego przypadku, jest szczytem upierdliwości. Zastanawiałem się właśnie, co by było, gdyby kupił sobie autobus...
Bywają jeszcze śmieszniejsze przypadki. Pewnej śnieżnej zimy zajechałem na staję benzynową, a zaraz po mnie podjechał jakiś młodzian w zasypanym całkowicie jakimś bolidzie z gatunku: Ford Fiesta rocznik '74. Musiało mu się cholernie spieszyć, bo zdołał jedynie wydłubać w przedniej szybie dziurkę wielkości książki do nabożeństwa i, po zatankowaniu trzech litrów gazu, odjechał bokiem spod dystrybutora.
Kiedyś indziej dojeżdżałem późnym wieczorem do ogromnego skrzyżowania w Łodzi i widzę, z lewej strony, jakiegoś szaleńca w niebieskim Subaru na złotych felgach, który lekko grzeje 220. Ja także skręcałem w lewo, ale że była to dwupasmówka, a moje auto też nieźle ciągnęło, więc zdążyłem. Widzę jednak, że i on zawrócił i jedzie za mną. Nawet chyba nie udało mi się mrugnąć, kiedy już mnie wyprzedził, mimo że już była jakaś stówa na liczniku. I zjechał na pobliską stację. Ja za nim.
Pomyślałem sobie, że jakiś ADH-dowiec ma zbyt bogatych rodziców i szaleje wieczorami po centrum miasta. Jakież było moje zdziwienie, kiedy z Subaru wyskoczył Hołowczyc z Wisławskim.
Zagadnąłem do niego o prędkość, a on tylko: A... bo trochę się spieszę...
Jak ja był pragnął wsadzić Hołowczyca za kierownicę opisywanej wyżej Toyoty! I żeby  wziął na pasażera
jej właściciela, i żeby go wreszcie przewiózł jak się należy i pokazał do czego służy auto!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz